Reportages



Udostępnij

Romanka z Bystrej

Autor:

Opracowano: 2012-11-06 21:05:56


   Tak, nie miałem wątpliwości, jaki szczyt obrać na pierwszą wyprawę z psem. Oczywiście Romankę. Moja, od prawie zawsze, faworytna góra. Uważam ją za wyjątkowo urokliwą. Majestatyczna, wysoka, zalesiona. Sam czubek cechuje się już sporym posmakiem wysokogórskości. Kamienisty, skarłowaciałe choinki. Zawsze piękne widoki, zawsze konkretny wiatr. Nie bez znaczenia był dla mnie też fakt, że to góra blisko traktów komunikacyjnych, z dużą ilością szlaków – całkiem zresztą długich, co pozwalało stosowa różne warianty.

Teraz wybierałem się na te trasy z lekką trwogą na karku, jak to będzie. Z tej przyczyny, że z Romanką wiąże mi się wiele wspomnień z czasów dobrych, ale i tych nie najlepszych. Cóż? Typem depresyjnym i melancholijnym się jest. Często tam właziłem by się sprawdzić, by pobyć samemu ze swoim układem nerwowym. Ten szczyt, te zbocza, były dla mnie metaforą dla wielu procesów, kanwą wielu opowieści i opowiadań.

Ze spanielem Pikselem ruszyliśmy niebieskim szlakiem, z Bystrej. Dla mnie od zawsze ulubiony. W nienajwiększej odległości od Bielska, długi 4-5godz., ustronny. Przynajmniej do „Słowianki” nigdy tam nie spotkałem człowieka. Psa chyba też nie. Chociaż? Raz chyba jakiś szkrab zawołał mi „dzień dobry” wierzchołka dzikiej czereśni. Nadal pięknie, nadal ten szlak jest dziki, ale już nie aż tak, jak kiedyś. Piksel chętnie maczał się w potoku. Uregulowanym, z betonowymi brzegami. To już nie te obijane głazy. Dzielnie wspinaliśmy się lesistą drogą. Przy prześwitach między drzewami widać było łysiejące zbocza z lewej strony.

Trochę się bałem o psa i jego wytrzymałość. Jako urodzony „niuchacz” biegał wokoło mnie, lasem, praktycznie pokonując wielokrotnie dłuższy dystans niż ja. Podobno pies upodabnia się do właściciela. Ja też stałem się, przy tym podejściu, „niuchaczem”. Znalazłem w korzeniach borowika. Jestem silnym typem zbieracza, więc zaraz „złapałem trop” i również szedłem suwem żmii,  z oczami przy glebie, szukając następnych grzybów. Coś tam jeszcze znalazłem, ale z nimi jak pieniędzmi, zawsze za mało.

Wspięliśmy się na grzbiet i minęliśmy Słowiankę. Nie sprawdzałem czy to nazwa  hali, w każdym razie  tam i funkcjonuje jakiś punkt gastronomiczny. Brązowy spaniel, w jesieni – przy rudości jej górskich traw – wygląda ładnie, choć czasem jak kameleon. Podniosłem głowę i wzrok na kopułę Romanki, pod którą się znaleźliśmy, jakoś tak nagle zresztą. Kilka lat nie byłem  iw  tym czasie powszechna w Beskidach choroba niszcząca drzewa też się tutaj pojawiła. Może przewrotnie to zabrzmi, ale plusy tego są. Choinki trzeba wycinać, skutkiem czego przybywa hal. Pięknej jesieni można sycić wzrok rudością traw, czy wrzosów. Gdyby pozostał las iglasty, pory roku za bardzo nie zmieniałyby scenerii.

Wspinaliśmy się coraz stromiej po coraz bardziej łysym zboczu. Spaniel wskakiwał na głazy, dawał susy przez karcze. Ja natomiast zobaczyłem kilkadziesiąt metrów od szlaku ambonę i nie zawahałem się jej użyć jako punktu, z którego zrobię świetne panoramiczne zdjęcia. Doszliśmy zatem pod nią i wszedłem na pokład po drabince. Fotografii wykonać nie było mi dane. Piksel zgubił trop i zaczął biegać w kółko jak oszalały i wyć. W końcu mnie dostrzegł. Dla odmiany zaczął wspinać się na drabinkę i napełniać mnie poważną trwogą, że uczyni sobie poważną krzywdę. Musiałem do niego szybko zejść.

Dalsza część wspinaczki przebiegła bez większych przygód i charakterystycznych elementów. Po karczu przyszedł czas na ostatnią polanę z borowinami, potem kamienistą ścieżkę aż na szczyt. Szczyt, który okazał się niezmiennie atrakcyjny, chyba nawet jako jeszcze ciekawsze miejsce widokowe. Nadal określam go, jako swój faworytny.  Nie powiem, że kontentowaniu się nie było końca, bo czas był dosyć krótki do nadejścia ciemności. Praktycznie zbiegliśmy przez Słowiankię jakąś dziką drogą – „stokówką” ją nazwał pewien tubylec na motorze po dwóch piwkach – do Sopotni Małej.

   Psiak, jako towarzysz górskiej wędrówki, sprawdził się. Kondycyjnie wytrzymał na szlaku. Nie bez kozery napisałem „na szlaku”. W samochodzie – kolokwialnie sprawę określając – padł. Nie miał siły wyjść i musiałem go tam zostawić na kilka godzin.